Wczoraj zadzwonił pewien pan. Chciał sprzedać książki, których nie chciała od niego wziąć biblioteka. Nie byli zainteresowani. W domyśle chciał je oddać za darmo. Tyle wstępu do opowieści, która kończy się dzisiaj. Pojechałem, bo miałem akurat po drodze. Bez wielkich nadziei, normalna wizyta u klienta w domu. Około setka książek, wśród których były np. reprint encyklopedii Gutenberga do której się nie zbliżam, kilka słowników, poradników oraz reszta - stara beletrystyka. Ogólnie nędza, tradycyjne wyposażenie biblioteczki PRL. Wybrałem 30 pozycji, między innymi kilka z serii Matura Vademecum, jeden kurs językowy oraz klika powieści. Zaproponowałem, tak myślę, uczciwą cenę, zważywszy na to, że większość będzie leżała na półce z rok pewnie. Pan bardzo się ucieszył, żoną jego też, ucieszył się nawet jego pies, zgodzili się na kwotę, podpisaliśmy umowę, gotówka poszła w ruch. Przyjechałem do domu, kilka pozycji sprzedałem na Grupie, kilka wystawiłem na Allegro, reszta poszła na magazyn, gdzie będzie zimować do następnej matury. Po skalkulowaniu całego tego zakupu, może na "czysto" [oczywiście jak wszystko sprzedam] zarobię 50 procent tego co zapłaciłem za książki. Nie jest najgorzej, aczkolwiek szału nie ma. Dziś odbieram telefon. Pan ma pretensje, że go orżnąłem, że wzbogacam się na nim, że mam się walnąć w pierś i przyznać mu się, że go naciągnąłem. No ja nie mogę. Żadne tłumaczenia nie trafiały do niego. Jestem naciągacz i tyle. Ale właściwie z czego mam się tłumaczyć? Z tego, że prowadzę działalność i mam pewne koszty? Jeszcze wcześniej prosił mnie, żebym mu pomógł sprzedać mieszkanie. Popytać, może kogoś znam. A takiego! No i więcej nic mi już nie sprzeda! Ufff... oby tak się stało. Czasami lepiej odpuścić, niż szargać sobie nerwy. Niech sobie sam spróbuje sprzedać trylogię, Gutenberga i Pana Tadeusza w zakurzonym wydaniu.
Handel polega głównie na tym, aby coś w miarę tanio kupić i sprzedać z jakimś tam zyskiem. Im większym tym dla mnie lepiej. Wcześniej wymienione koszty stałe i zmienne to : VAT 7 % od książek i 23 % od wysyłek, podatek dochodowy [oczywiście jeśli coś zarobię, żeby mi się od dobrobytu we łbie nie przewróciło], prowizja w wysokości 10-15 procent, ZUS w wysokości tysiąc trzysta osiemdziesiąt złotych i osiemnaście groszy oraz miliona innych rachunków związanych z firmą, których jak się nie zapłaci, to można się zwijać. Jak coś zostanie musi wystarczyć na życie i nowy towar. Zmierzam do tego, czy cztery złote za książkę to drogo? Okazuję się, że nie, ale i tak jej nie zamówiono, chociaż cena była całkiem ok podobno. Nie rozumiem. Może to upał lub wizja rychłej przegranej naszych kopaczy gwiazdorów. Niech mi to ktoś wytłumaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz