Od tygodnia boli mnie noga, dokładniej lewa stopa. Rwie jak cholera podczas chodzenia. Nie pomogło mi też niedawne przypadkowe kopnięcie się w nogę stołu tą własnie kończyną. Dzisiaj w ramach rehabilitacji oraz chęci "rozchodzenia tego", udałem się piechotą na pocztę i do paczkomatu. "Rozchodzenie tego" to podstawowa terapia w moim przypadku, którą często stosuję na wszelakie dolegliwości. Nie pomogło. Jest to jakaś podagra, albo odezwała się dawna kontuzja. W podstawówce tą właśnie stopę przebiłem sobie na wylot podczas biegów terenowych na wychowaniu fizycznym, z fizyką nie mającym wiele wspólnego. Wbiegłem na deskę z gwoździem. Gwoźdź wyszedł górą buta. Horror. Masterton mógłby to opisać... zaraz, zaraz.. chyba taki motyw był w Aniole Śmierci? Nie...jednak nie, tam przebijano kolana. Ktoś się tym wtedy przejął? Nikt. Dostałem opatrunek, zastrzyk i tyle. Do domu pokuśtykałem sam, nikt nie zadzwonił do rodziców. Właściwie i tak by się nie dodzwonił, bo telefonu nie mieliśmy, a komórek jeszcze nie wymyślono. Teraz dyrektor szkoły poszedł by do dymisji, a nauczyciel do kicia, byłaby afera ogólnopolska, transmitowana na żywo przez TVN24 przynajmniej przez dwa dni.
Dostałem gratis pakę książek od stałej klientki. Cieszę się strasznie.
Pan od brudnych książek pojawił się punktualnie. Przywiózł dużo brudnych mniej lub bardziej wydawnictw. Kupiłem kilkanaście tytułów, siedzą sobie teraz spokojnie w komorze ozonatora. Trochę tam jeszcze posiedzą, ponieważ nie mam miejsca, żeby je gdzieś położyć. Nie będę ich ruszał, musiałbym zrobić z nich stosik w biurze na podłodze, pewnie przez przypadek w niego bym kopnął chorą nogą.
Syn dostał wykaz lektur. Nie przypominam sobie, czy miałem w II klasie szkoły średniej do przeczytania Zbrodnię i karę Dostojewskiego. Może wtedy wagarowałem? Kiedyś się dało zerwać z lekcji, teraz to rodzice zaraz wszystko wiedzą, są na bieżąco za sprawą elektronicznego dziennika. Zerwie się taki z drugim i szlaban na wi-fi gotowy. Nie warto, bo jak żyć bez Facebooka i YouTube'a. Bez zasięgu internetu młodzież zamienia się w warzywa. Odkładam więc książkę synowi, żeby później po bibliotekach nie latać. Z tym może być też rożnie, kiedyś takie książki były w bibliotekach, obecnie niekoniecznie, większość poleciała na makulaturę.
Jadłem pacholęciem nastoletnim będąc, marchewki prosto z ziemi, tylko wytarte [lub nie] w spodnie, jabłka niemyte prosto z drzewa pewnie z robalami, a to wszystko pewnie brudnymi łapami. Kaleczyłem się co chwilę, żądliły mnie różne najbardziej niezwykłe owady. Nie mam żadnej alergii, jestem chyba ogólnie zdrowy na swoje lata [oprócz tej cholernej nogi]. Teraz owoce są spryskane jaki świństwem i myte, w wyglądzie piękne i wychuchane jak te dzieci... Jakieś w większości te dzieci mamy rachityczne i słabowite. Zupełnie nie zaradne, jak przyjdzie im wbić gwoźdź lub poskładać półkę z Ikei samemu, to skończy się to pewnie na ostrym dyżurze. Sam trochę przesadzam względem mojego dziecka i traktuję zbyt pobłażliwie. Muszę go czegoś zacząć uczyć, ponieważ w dorosłym życiu nie zarobi na "fachowców", a szkole się tego nie nauczy.
Kiedyś to było...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz